Przez kilka lat swoich studiów wiele razy słyszałam o różnych kompetencjach, które człowiek powinien opanować, by żyło mu się lepiej. Wśród tych kompetencji znalazły się również "kompetencje społeczne". Odnosiło się to stricte do moich studiów - czyli do mowy w kontekście społecznym, ale również były one też wspominane w przypadku ogólnego pojęcia psychologicznego. Niektóre kompetencje społeczne zdobywa się na drodze powszechnej "socjalizacji". Jedno i drugie dotyczy aspektów, których doświadczamy od urodzenia do końca życia, tyle samo czasu trwa nauczenie się ich lub podleganie pewnym procesom. 

Istnieje powszechne założenie, że kompetencje społeczne nabywa się samoistnie - przez obserwację, metodą prób i błędów. To nie do końca prawda. Część z nich jest nam "wpajana", innej części nie zdobywamy - z różnych powodów. 

Słownikowo "socjalizacja" to proces, w którym przejmujemy wiedzę i kompetencje oraz system wartości i norm w wyniku oddziaływania naszego środowiska. Dlatego proces ten trwa całe nasze życie, bo nasze środowisko zazwyczaj się zmienia. "Proces [...] polega na wpajaniu dziecku społecznie uznanych wartości i norm oraz uczeniu go ról społecznych." Z tego wynika, że do pewnego momentu, nie mamy tak naprawdę wyboru co zostanie nam przekazane na drodze tego procesu. Jako dzieci jesteśmy raczej niezbyt świadomi wielu spraw. Świat dorosłych przygotowuje nas do życia w ich środowisku, według ich pojęć i tak dalej. Te wartości, normy, role społeczne zostają z nami na bardzo długo, bardzo często na zawsze. Gdy dorastamy - nadchodzi bunt - testujemy zdobytą wiedzę, sprawdzamy czy to naprawdę tak działa. Czasami dochodzimy do wniosku, że i owszem i zapisujemy dane. Innym razem odkrywamy, że to bujda na resorach, że część z tych rzeczy nie zgadza się z naszym właśnie kształtującym się światopoglądem. Zaczynamy wychodzić po za dobre, ciepłe i domowe środowisko, wkraczamy w nowe - odkrywamy, że te normy mogą być różne. Jasne, część z nich jest "odgórnie ustalona" i są one "społecznie akceptowalne lub nie", ale wiele danych nie jest niepodważalnych. Możemy z nimi dyskutować, możemy podważać, znajdywać lepsze rozwiązania i tak dalej. Ogólnie - nie jesteśmy skazani na to czego zostaliśmy nauczeni, ale... Właśnie, bardzo często jest wiele "ale" i niestety, wiele rzeczy ukształtowało pewne aspekty naszego życia, naszej świadomości, naszego umysłu, naszego postrzegania siebie i innych. 

Podobno jest też tak, że "umiejętność życia wśród ludzi, umiejętności społeczne czy właśnie kompetencje – takimi nazwami określa się zbiór zachowań, dzięki którym życie z innymi i wśród innych ludzi jest łatwe i przyjemne, a także przynoszące wszystkim korzyści". Jako osoba, która jest w jakiejś tam części "pedagogiem", powinnam jak najbardziej się zgadzać. Moje podejście nigdy jednak nie bywa w pełni pedagogiczne i nie do końca jestem w stanie bez refleksji się z tym zgodzić. W trakcie uczenia się tego "życia wśród ludzi" wpaja nam się wiele rzeczy, które wcale nie sprawiają, że wszystko jest takie łatwe i przyjemne, a tym bardziej takie, że przynoszą korzyści WSZYSTKIM. I jasna sprawa - problem w tym wszystkim polega na tym, że nie ma na to złotej metody. Nie da się zrealizować tego procesu jednolicie i tak, aby było perfekcyjnie. I też chyba nie o to chodzi, aby takim był. 

W moim tutaj wynurzeniu nie chodzi wcale o ocenę tego procesu jako takiego, ale o oczekiwania. Zwyczajnie naszło mnie myślenie o osobach, które określa się jako "nieprzystosowane społecznie". I w gruncie rzeczy nie jest tak, że ta "grupa" jest jednolita i łatwa do określenia. Co to, to nie. Owe "nieprzystosowanie" ma przeróżne wymiary, przeróżnie się przejawia. Owe "nieprzystosowanie" wiąże się z tym, że ktoś nie spełnia oczekiwań kogoś innego. Moje myśli zaś skupiły się na tym obszarze, gdzie ktoś uważa, że pewne osoby tych kompetencji społecznych trzeba nauczyć, bo właśnie, wtedy te osoby będą wiedziały jak się zachować wśród ludzi i będzie im lepiej. Kiedy to guzik prawda - wtedy to nam "przystosowanym społecznie", będzie mniej niezręcznie, mniej ciężko, wygodniej i w ogóle lepiej, bo zazwyczaj te osoby, którym chcemy wpoić te kompetencje mają to gdzieś, mają gdzieś, że jakoś tam nie wolno się zachowywać czy czegoś robić. I oczywiście, oczywiście, przecież nie możemy robić co nam się żywnie podoba - wtedy zapanowałby chaos i bezprawie. Wszystko się zgadza, ale irytuje mnie to, że mówi się, że robi się to, by tym osobom było łatwiej i lepiej... Bo to w gruncie ściema. Podążanie za normami społecznymi, dostosowywanie się do oczekiwań społecznym nie jest łatwiejsze ani lepsze. Nie sprawia, że mamy dwustronne korzyści, że żyje nam się milej i weselej... (Tak, wiem, że tylko ja mam w głowie konkretną grupę osób, u których występują zakłócenia zdolności komunikowania uczuć i budowania relacji interpersonalnych.)


Nigdy nie miałam problemów z byciem "dostosowanym". Nigdy tak naprawdę. Przejawiałam od dziecka jakieś cechy osobowości wskazujące na skupienie na swoich własnych przeżyciach, ale jednocześnie byłam dość towarzyskim stworzeniem. Moje środowisko bardzo pięknie mnie socjalizowało - nigdy nie miałam wątpliwości co do tego jakie są normy i wartości ogółu, nigdy nie miałam problemu z tym, żeby określić dane role społeczne. Nie miałam problemów z budowaniem relacji interpersonalnych. W pewnym okresie swojego życia zaczęłam się nimi nawet interesować, później to zainteresowanie osiągnęło swoje maksimum i znów zaczęło maleć. Zawsze wiedziałam gdzie moje miejsce, jak się zachować i inne tego typu "bzdury". Czasami taka wiedza jest zmorą, bo tak czy inaczej prowadzi do nie porozumieć czy innych tego typu rzeczy.  I oczywiście - zdarzały się i zdarzają się gafy i wpadki społeczne. Liczne. To jest urok socjalizacji - potykasz się, by nauczyć się czegoś nowego, odkryć jakiś aspekt, który gdzieś ci umykał. 
Dwóch kompetencji zdecydowanie nie udało mi się opanować - asertywności i komunikowania uczuć. Owszem - jestem stworzeniem nad wyraz uczuciowym - zawsze byłam. Uwielbiałam wyrażać swoje emocje, dzielić się nimi, przekazywać je na różne sposoby. Osoby, które zdobyły moje uczucia były obdarowywane nimi na wiele sposób, w przeróżnych emocjach. Z czasem jednak zaczęłam się w tych aktach wycofywać. Aż w końcu ograniczyłam je do minimum. Nie, nie stałam się nieczuła czy nawet mniej uczuciowa, niż byłam wtedy, po prostu przestałam się tymi rzeczami dzielić. Ostatecznie chyba nawet zapomniałam w jaki sposób się to robi. Zapomniałam, że mam prawo do swoich uczuć i emocji. Gdzieś zawsze był ktoś, kto był istotniejszy. Ja robiłam jakieś rzeczy, które wydawały mi się słuszne, zazwyczaj nie były, ale nie były też moimi emocjami - podwójne dno. I tutaj wiele rzeczy i słów dalej. I o wiele później odkrywałam, że niewypowiedziane emocje jest o wiele łatwiej tłumić czy spychać w kąt głowy. Niewypowiedziane rzeczy łatwiej jest ignorować i wzruszyć na nie ramionami. Nie twierdzę, że to zdrowe, potrzebne, korzystne. Zdecydowanie nie, ale jest po prostu łatwiejsze. A tak, to bardzo często zostaje się z tymi emocjami, z tym wszystkim, czego nikt poza tobą nie rozumie i nie pojmie, nikt ci nie pomoże, więc musisz sobie radzić samemu. I już jest za późno, bo wypowiedziane rzeczy stają się silniejsze, dotykają głębiej, ciężkiej jest je ignorować czy chociażby kontrolować. 

I może stąd moje oburzenie. Może nie podoba mi się idea narzucania komuś konieczności przystosowania społecznego, bo sama nie uważam, aby było ono dla mnie takie świetne. Bo sama nie chcę, by ktoś kazał mi uczyć się czegoś, co sprawia, że jest mi trudniej. A może tak naprawdę moje doświadczenia podważają moje przekonania na temat mojego przystosowania? Tak w sumie też może być!


Trzymajcie się i pamiętajcie, że refleksje są ważne, samodzielne myślenie jest ważne i weryfikowanie "wpojonych norm i wartości" także ;)

Popularne posty z tego bloga